Pani Stasia a sprawa pewnego felietonu
Zadanie na dziś: napisać felieton…Żaden problem. Siadam i piszę. Tylko co? Jak? O czym? To musi być coś ponadprzęciętnego, finezyjnego i nie może być miałkie. Co to, to nie. Schylam się pod biurko w poszukiwaniu ulubionego długopisu, który spadł mi tydzień temu. Doskonała okazja, by wydobyć go z podbiurkowej czeluści niepamięci. Jest! Teraz wszystko pójdzie jak po maśle. Wpadnę na genialny temat, oblepię go genialną formą i na zawsze pożegnam się z dwóją z polskiego. Pukanie do drzwi wyrwało mnie ze słodkiego zamyślenia. “Pankracy!?”- wrzasnąłem na widok szkolnego kolegi. No tak. Pankracy pojawia się zwykle tu i teraz, choć powinien być tam i potem. Rozłożył zbolałe ciało po obu stronach fotela w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości, że zostanie dłużej. W dłoni międlił zwitek papieru. “Czy to życie zawsze musi tak boleć?”-zagaił. Dopytałem, o jakim bólu mówimy. Okazało się, że ból i niemoc pojawiły się nad biurkiem, gdy zasiadł do odrabiania pracy domowej z polskiego. Zaraz potem zrodziła się w nim refleksja, którą zapragnął podzielić się ze mną. No bo po co właściwie komu ten felieton? Żeby chociaż charakterystyka…albo streszczenie…nawet list motywacyjny (pisał ostatnio dziadkowi)…na gramatykę też spojrzałby przychylnie w tych okolicznościach. Ale nie! Felieton! A teraz na przykład dziadek Pankracego ukończył uniwersytet trzeciego wielu i on, Pankracy, mógłby opisać kogoś z dziadka roku, bo dziadek często mówi o towarzyszach niedoli. Mogłaby z tego wyjść charakterystyka nawet na pół strony! Gotowy temat. Tylko siąść, pisać a za miesiąc osobiście lub przez szofera odebrać Pulitzera. Taka pani Stasia, lat 82, właścicielka pudla o wdzięcznym imieniu Kiszka, rano uprawia jogging na błoniach, potem wcina liść sałaty i dwa tik-taki i pełna energii (słonecznej?) ląduje w pierwszym rzędzie auli na Kościuszki. Na wykładach spędza pięć do sześciu godzin. Z siódmej się urywa bo ma kurs angielskiego na drugim końcu miasta. Nie może się spóźnić, bo ma wredną nauczycielkę, która robi kartkówki za każde spóźnienie. Pani Stasia więc od godziny siedemnastej minut dwadzieścia do godziny dziewiętnastej odmienia czasownik “to be” przez osoby i liczby. To jest coś! Czy ja sobie wyobrażam? Nie. Prawdę mówiąc nie. Nie chce mi się wyrzucić śmieci a co dopiero dobrowolnie, bez udziału osób trzecich, zdobywać wiedzę poza ustawowymi godzinami. Pankracy schudł jakby w oczach, zmizerniał i zniknąłby za chwilę, gdyby nie moja mama z talerzem kanapek w dłoni i dyskretnym pytaniem na końcu języka :“Macie już ten felieton?”. Myślimy.