15 stycznia 2010
piątek
Mamy weekend. Tu, w Plymouth. A ja siedzę w pokoju i myślę sobie jak to się dzieje. Gdy wyjeżdżamy daleko od rodzinnych stron, zaczyna brakować nam tego, co kiedyś najbardziej drażniło. Co wieczór przechadzam się ubitymi z burego piachu poboczami Przybyszowa. Przekraczam most, pod którym w dzieciństwie obserwowałem rwący nurt rzeki. Rzeka ta, teraz płytka jak brodzik, kryła najwięcej tajemnic i legend, które pewnie my, dzieci, same wymyślałyśmy, nie umiejąc sobie inaczej wytłumaczyć niektórych zdarzeń. To były czasy, gdy dorośli nie rozmawiali z dziećmi. Rzeka była miejscami dzika i tylko kaczki ośmielały się przedzierać z jednego brzegu na drugi. Pamiętam, że niedaleko naszego domu, nad wodą, rosło drzewo, na którym ktoś z dorosłych powiesił huśtawkę z opony. Uwielbialiśmy w ten sposób oszukiwać zdradliwy nurt rzeki. Wtedy ktoś komuś szepnął słówko o topielicach, pozbawiając nas ostatecznie jedynej chyba rozrywki. Kiedy dorosłem i wyjechałem, zdałem sobie sprawę z tego, że ludzie w mojej miejscowości pozostali nadal w tym samym miejscu, jakby czas zatrzymał się dla nich. Ich życie nadal krąży wokół kościoła, cmentarza i punktu wulkanizacji opon, należącego do mojego wuja. Nadal przemieszczają się na rowerach, pozdrawiaja się skinieniem głowy, kupują na zeszyt. To, co wtedy pachało mnie jak najdalej od nich, teraz jest obiektem tęsknoty i podowem powrotów.